Nie żyje Zenon Świderski z Kobylina. Wybitny regionalista, działacz społeczny, inicjator założenia miejscowego muzeum i Kobylińskiego Towarzystwa Kulturalnego odszedł w wieku 94 lat. Z wykształcenia był ekonomistą, pracował w ksiegowości.
W czasie drugiej wojny do walki z okupantem wykorzystywał słowo pisane, redagując konspiracyjną prasę. Angażując się w harcerską działalność, dodawał otuchy pozbawionemu nadziei społeczeństwu, nie pozwalając zwątpić, że Polska, wbrew niemieckiej propagandzie, jeszcze będzie wolna i niezależna.Całe swe życie poświecił opracowywaniu historii miasta. Interesował się szczególnie wybitnymi postaciami związanymi z Kobylinem. Opracowywał ich noty biograficzne, które następnie publikowano w Zeszytach Historycznych KTK. Swoją wiedzą dzielił się z mieszkańcami podczas spotkań w bibliotece. Zamiłowaniem do pogłębiania wiedzy na temat lokalnego środowiska zarażał młodzież w trakcie spotkań na lekcjach. To dla niej zainicjował doroczne rajdy śladem miejsc pamięci narodowej.
Pogrzeb Zenona Świderskiego odbędzie się w sobotę 1 kwietnia. Rozpocznie się mszą św. odprawioną w kościele klasztornym o godz. 14.00.
Zenon Świderski na łamach "Gazety Krotoszyńskiej" podzielił się z czytelnikami swoimi wspomnieniami z okresu II wojny światowej.
"WOJNA SIĘ SKOŃCZY I POLSKA BĘDZIE"
15. sierpnia było święto wojska polskiego. Uroczystość w Kobylinie rozpoczęła się mszą św. w kościele. Mieliśmy tu wikarego patriotę. W czasie kazania przepowiadał, że wojna wybuchnie. Mówił: Pamiętajcie, ostatni cud, to był cud nad Wisłą, następny będzie cudem nad Odrą. Wojna wisiała w powietrzu. Łatwo się dało zauważyć, że Niemcy, którzy przed wojną mieszkali w Kobylinie, zniknęli. Uciekali.
Jako młody chłopak działałem w harcerstwie
W połowie sierpnia, zostałem gońcem. Rozwoziłem karty mobilizacyjne, pocztę do Obrony Narodowej. 24. sierpnia, gdy była mobilizacja, dostałem polecenie rozwożenia kart aż do Śląskowa. Wręczyłem kartę również mojemu bratu, który podlegał mobilizacji. Został powołany do 60 pułku piechoty w Ostrowie. W ostatnich dniach jeździłem z elektromonterem, który przerywał linie Pogorzela-Baszków-Pępowo.
1. września usłyszeliśmy strzały w Krotoszynie. Pociski padły na pocztę. Do Kobylina Niemcy weszli 7 września. Przyjechali motorami od Zdun. Miejscowi Niemcy już na nich czekali. Bez strzałów i potyczek zajęli miasto. Następnego dnia przejęli władzę, skonfiskowali broń, radia, aparat fotograficzne. Jeśli ktoś się opierał, czekała go śmierć. Zlikwidowali urzędy, bibliotekę. Wszystko, co polskie, zamknięto.
Pierwsi ranni
Ojciec z rodziną na tydzień przed wybuchem wojny wyjechali z Kobylina. Pojechali aż za Prosnę, do Chocza (dziś powiat pleszewski). Pierwszego dna wojny wyjechałem motorem z Kobylina i już w Borku spotkałem rannych. Pojechałem dalej, przez Pleszew do Chocza. Znalazłem rodziców i dwóch kobyliniaków. Niemcy się szybko posuwali do przodu, więc ojciec polecił nam, żebyśmy uciekali. Uciekałem z tymi dwoma panami z Kobylina aż pod Koło. W Koninie zgłosiliśmy się do RKU, ale nie mogli nas przyjąć. Nie mieli mundurów, broni. Niemcy dorwali nas pod Kołem i kazali wracać do domu.
Bili mnie drutem stalowym
Wracając do Kobylina, dowiedziałem się, że ojca złapali. Pod lasem, Na Białej Róży, aresztowała go niemiecka żandarmeria. Nie wpuścili go do miasta. Od razu dostał się do wiezienia w Rawiczu. Dwa, trzy tygodnie po aresztowaniu ojca, przyszedł policjant niemiecki po mnie. On rowerem, a ja za nim jak piesek leciałem do komisariatu niemieckiego. Niemiec, pijak, to nie był porządny człowiek, oskarżył mnie, że wyzywałem go od Hitlera. My z tymi Niemcami, którzy tu mieszkali, dobrze żyliśmy. Ale ten mnie oskarżył. Po przesłuchaniu niemiecki policjant rozkazał: 25, na tyłek. Pomocnik policji, który miał mnie bić, odmówił, choć był Niemcem. Znaliśmy się doskonale. Razem graliśmy z piłkę. Bili mnie drutem stalowym okrytym skórą. Nie mogłem wytrzymać. Nie wiem, do ilu doliczyłem. Niemiec, który mnie oskarżył, był świadkiem tych przesłuchań. Patrzył, jak mnie biją. Skończyli dopiero, gdy nakazał im przestać. To było przywitanie na początek okupacji.
Chcieli nas złamać
W październiku Niemcy zniszczyli wszystkie pomniki sakralne i pomnik powstańców wielkopolskich. W tym czasie prowadzili już politykę wyniszczającą i zastraszającą. Wywieźli wszystkich Żydów z Kobylina. W dziesięć minut nie było po nich śladu. Patriotów, którzy odważnie głosili swoje poglądy, Niemcy pozbywali się wywożąc do lasu. Każdy z aresztowanych kopał sobie grób, później dostawał kulkę. Gdy zbliżał się 11 listopada Niemcy aresztowali zakładników. To było ostrzeżenie dla reszty, gdyby przyszło nam do głowy manifestowanie polskości. Ponieważ nic się nie działo, w mieście było spokojnie, wypuścili zakładników. 10. grudnia była akcja wywłaszczeniowa. Wyrzucili z mieszkań około 70 osób. Zależało im na inteligencji, osobach, które pełniły ważne społecznie funkcje. Wywieźli ich najpierw do Krotoszyna, a dalej wagonami towarowymi i osobowymi aż do Łaskarzewa, w lubelskie.
Zastęp Ogniwo działa
Powoli budziła się działalność konspiracyjna, najpierw w Krotoszynie, a następnie w pozostałych gminach. W Zdunach i w Kobylinie konspiracyjną działalność rozpoczął Franciszek Jaskulski „Zagończyk”. Skontaktował się ze mną druh Józef Woźniak i założyliśmy w Kobylinie drużynę. Składała się z trzech zastępów: Orły, Żubry i Ogniwo. Każdy zastęp liczył sześciu druhów. Byłem zastępowym zastępu Ogniwo. Zbiórki odbywały się w domach, lasach, na spacerach. Zbieraliśmy żywność i odzież dla wygnanych z Kobylina. Mieliśmy znajomości na kolei, więc przesyłaliśmy paczki do Generalnej Guberni. Zajmowaliśmy się również kolportowaniem wiadomości. Pierwsze mieliśmy od druha Jaskulskiego, który miał podsłuch. Jego rodzina przepisywała ręcznie wiadomości i przesyłali nam, do Kobylina. Między Kobylinem i Zdunami istniała stała współpraca. Zorganizowaliśmy transport i łączność. Jeździliśmy rowerami do połowy drogi. Dojeżdżali do nas druhowie ze Zdun. Oni nam przekazywali gazetki ze Zdun, my im to, co nam polecono w Kobylinie. W ten sposób rozpowszechniane były pierwsze wiadomości z Francji albo Anglii.
Konspiracyjne Orlęta
W Kobylinie mieliśmy dwa punkty kontaktowe. Jeden miał druh Woźniak, drugi - Szulz. Zbudował własny odbiornik z puszki po skażonym spirytusie. Wiadomości otrzymane od Woźniaka i Szulca spisywaliśmy na karteczkach i podawaliśmy dalej. Chodziło o to, by informować społeczeństwo, że to, co podają Niemcy nie jest prawdą, że wojna się skończy i będzie Polska. Naród był załamany więc starliśmy się dodać ludziom otuchy. Z pojedynczych karteczek stopniowo powstała gazeta. Wydawaliśmy gazetkę, która nazywała się Orlęta. Oprócz wiadomości podsłuchanych z radia umieszczaliśmy artykuły rocznicowe, harcerskie, historyczne. Jeden z naszych druhów pracował w powiatowym urzędzie budowlanym w Krotoszynie. Miał tam dostęp do aparatu, który wykonywał światłokopie. Każdy numer posiadał tytułową winietę z symbolem lilijki harcerskiej i orłem w łańcuchach.
Działaliśmy do 1941 roku
Jesienią otrzymaliśmy informację, że musimy przerwać działalność. W Krotoszynie było coś nie w porządku. Dostaliśmy rozkaz, żeby zniszczyć dokumentację. Nie rozpowszechnialiśmy już wiadomości w formie pisanej, ale nasłuch radiowy dalej był wykonywany. W dalszym ciągu, już ustnie, przekazywaliśmy wiadomości. Każda rocznica historyczna była w zastępach obchodzona. Musieliśmy dokonywać obserwacji ruchów wojsk na szosach. W Kobylinie było niemieckie lotnisko, musieliśmy informować, co się tutaj dzieje. Obserwowaliśmy transporty kolejowe wojsk. Wszystkie informacje od nas szły do Krotoszyna przez Zduny. Przewoziliśmy również aparaty radiowe i części do radia.