Zjeżdżał rowerem w Andach z 4,5 tys. metrów, walczył o życie w rwącej rzece, a na wysokości 5.100 m odcięło mu tlen. Nie w każdej z tych sytuacji pomagał napar z liści koki. W ojczyźnie ziemniaka skosztował nawet gulaszu z alpaki. Żołądek rozstroiła mu dopiero świnka morska. O tych i wielu innych przygodach w rozmowie z Tomaszem Słaboszewskim opowiada krotoszynianin - Damian Stawowy. Za 1.500 zł odbył magiczną podroż po Peru. Kraju Inków, Machu Picchu. I zabrał ze sobą flagę „Gazety Krotoszyńskiej” i portalu krotoszynska.pl.
Udało się spełnić dziecięce marzenie?
Machu Picchu to moje marzenie z dzieciństwa, zdjęcie z przewodnika Readers Digest, które chyba zaraziło mnie miłością do podróży. Bardzo blisko Machu Picchu są Kolorowe Góry, które zobaczyłem na zdjęciu pół roku temu. Więc miałem już dwa punkty, które chcę i muszę zobaczyć. Skonfigurowałem moją aplikację do wyłapywania tanich połączeń lotniczych tak, aby informowała mnie o możliwościach lotu do Peru. I długo nie musiałem czekać – dostałem powiadomienie, że jest opcja na tani lot do Limy.
Zdradź czytelnikom „Gazety Krotoszyńskiej” jak się dobrze przygotować do wyjazd do Ameryki Południowej?
Wyjazd był 10-dniowy, ale potrzebowałem tylko sześciu dni urlopu, bo termin obejmował dwa weekendy. W ofertach tanich lotów z tzw. błędem cenowym, nie ma czasu na zastanawianie się. Kiedy dostałem powiadomienie, że jest opcja lotu do Limy z Amsterdamu, to podjąłem decyzję w ciągu 30 sekund.
Machu Picchu to marzenie z dzieciństwa, ale zanim tam dotarłeś odwiedziłeś wiele innych miejsc.
Peru to czterdziesty kraj, który odwiedziłem. Ale był od zawsze na szczycie listy moich marzeń podróżniczych. Podobnie jak Jamajka, która jest moim kolejnym celem podróży. Co oprócz zwiedzania Machu Picchu i Gór Kolorowych zamierzałeś robić 11 tysięcy kilometrów od domu? Chciałem płynąć rwącą rzeka i zjechać rowerem z bardzo wysokich gór.
Zjazd rowerowy w Andach?
Startowaliśmy z 4.500 mnpm. Obawiałem się braku tlenu, bo powietrze na tej wysokości jest rzadkie. A dotąd najwyższy punkt, jaki zdobyłem, to Morskie Oko, czyli niecałe 1,5 tys. mnpm. Ale przygotowałem się odpowiednio kondycyjnie i miałem pod ręką tabletki z kodeiną. Po wylądowaniu czułem się dobrze. Nasz przewodnik udzielił nam szybkiego kursu, mówił, żebyśmy nie używali przedniego hamulca i żebyśmy go broń Boże nie wyprzedzali. Mieliśmy się trzymać za nim.
Nie chciał, żebyście dojechali na dół przed nim?
Raczej nie chciał, żebyśmy spadli w przepaść. Jak ruszyliśmy, to zdałem sobie sprawę, że po 40 sekundach jadę już na 80 procent moich możliwości. Ale nie dlatego, że brakowało mi tlenu, tylko dlatego, że ten nasz przewodnik tak zapierdalał. Koleś jechał tak szybko, że nie wychodziłem z podziwu. Tam, gdzie ja chciałem zwolnić, on przyspieszał. Musieliśmy trzymać jego tempo, żeby się nie zgubić. Na złamanie karku z turystami z Polski. W niektórych momentach pół metra od opony była taka przepaść, że miałbym przed upadkiem kilkadziesiąt sekund swobodnego lotu. Peruwiańczycy mają nieco inną skalę i podejście do ryzyka od nas, Europejczyków. Dla nas hardcorem jest przejście przez ulicę na czerwonym świetle, a dla Peruwiańczyka szybka jazda rowerem po drodze, która z jednej strony kończy się przepaścią, to normalka. Po tej drodze jeżdżą też samochody. A rowerzyści nie są tu szczególnie poważani przez kierowców. Jazda na krawędzi. Adrenalina. Endorfiny. Coś wspaniałego.
A na końcu zjazdu z góry czeka...
Miejscówka w dżungli, w której mieliśmy spędzić noc. Byłem naładowany hormonami szczęścia i nie przeszkadzało mi nawet to, że w pokoju, w którym mam spać jest pająk wielkości mojej dłoni. Wystraszyłem się, ale zamknąłem gościa w łazience i zatkałem szparę pod drzwiami ręcznikiem. Oczywiście potem cały czas widziałem oczami wyobraźni, że ten pająk wypycha w nocy ręcznik i idzie mnie pożreć. Nic takiego nie miało miejsca. Ale zanim położyłeś się spać czekała na ciebie jeszcze jedna przygoda. Rafting, czyli spływ pontonem rwącą rzeką. Jak padło hasło od miejscowych, czy są chętni, to się długo nie zastanawiałem.
Hormony szczęścia pomagały podejmować odważne decyzje?
Moją odwagę i szybkość podejmowania decyzji poprawił na pewno mocny napar z liści koki (śmiech).
Miałem trochę później zapytać o zbawienny wpływ liści koki, ale skoro sam zacząłeś...
Koka jest tamtejszą magiczną rośliną, która pozwala przetrwać na dużych wysokościach. Za równowartość 5 zł można w Peru kupić dziesięć cukierków z zawartością ekstraktu z koki. W smaku gorzkie, mocno przeciętne, a ich działania nie odczułem. Podobnie było, gdy żułem liście. Ale już sam napar z tych liści miał moc i pobudzał lepiej niż wiadro espresso. Napar powodował też nienaturalny wzrost odwagi, co o mały włos kosztowało mnie życie.
Przeholowałeś z naparem?
Nie. Zdecydowałem się wykonać skok do rwącej rzeki ze skały. Nie cierpię skakać do wody w otwartych akwenach, czy rzekach i nigdy tego nie robiłem. A w Peru, podczas przerwy w raftingu (spływie pontonem) to zrobiłem. Poszedłem na żywioł. I żywioł cię porwał? Rzeka miała tak rwący nurt, że odpłynąłem od skały z której skakałem w ciągu paru sekund o kilkadziesiąt metrów. Zacząłem płynąć pod prąd. To znaczy próbowałem płynąć, ale tak naprawdę stałem w miejscu, a jak jest taka sytuacja, to zaczyna się wkradać panika. Przypomniałem sobie słowa naszych przewodników, żeby w razie takiej sytuacji poddać się i płynąć z nurtem. Ale napar z liści koki dał mi jeszcze jednego energetycznego kopa, gdy najbardziej go potrzebowałem i zdołałem dopłynąć do brzegu. Zanim doszedłem do siebie minęło ładnych parę minut, byłem skrajnie wyczerpany.
Tak jak na 5.100 metrach?
Nie. Na wysokości 5.100 metrów w Górach Kolorowych powietrze jest tak rzadkie, że normalnie mogą tam przebywać i funkcjonować tylko tubylcy. Na dziesięciokilometrowej pieszej trasie musiałem zrobić około 100 przerw, podczas których łapałem oddech. Choroba wysokościowa dała mi się mocno we znaki. Ale widoki i przeżycia rekompensowały wszystko.
Wiemy już co zwiedziłeś, co piłeś, a co jedzą Peruwiańczycy?
Peru jest ojczyzną ziemniaka, więc można powiedzieć, że to też jest Pyrlandia, jak Wielkopolska. Tylko, że oni mają pół tysiąca odmian tej szlachetnej bulwy. I jedzą ją do wszystkiego. Ziemniaki i ryż to podstawa posiłku. Mało urozmaicona dieta. No coś ty. Skosztowałem tam gulaszu z alpaki, był pyszny. Ale największym tamtejszym przysmakiem jest świnka morska. Piecze się ją w całości i podaje oczywiście z ziemniakami i ryżem.
Jak się czułeś, jedząc zwierzątko domowe?
Choć świnka morska jest w smaku nienajgorsza, to ma mało mięsa i trzeba się naprodukować, żeby to mięso obrać ze skóry. Jak jadłem tą świnię – są większe od tych naszych hodowanych w domach - to czułem się dobrze. Ale jak już ją zjadłem, to okazało się, że mój europejski żołądek ma z peruwiańskim przysmakiem nie lada problem.
Ktoś podłożył ci świnię. Albo raczej świnkę...
(Śmiech) Świnka się nie przyjęła. Wyrzucałem ją z siebie z bólem i gorączką, jeśli wiesz o co mi chodzi. Ale Peru to była przygoda życia i nawet świnka czy problemy z tanimi liniami lotniczymi, które miały pewne opóźnienia nie rzutują negatywnie na te podróż. Było wspaniale.
- Ile kosztowała wyprawa? (ceny biletów w obie strony)
- Lima – Cuzco 56 dolarów USA (200 zł) - samolot
- Amsterdam – Meksyk – Lima 840 zł - samolot
- Berlin – Amsterdam – 69 euro (289 zł) - samolot
- Wrocław – Berlin 10 zł (!) - Polski Bus