Żeby nie umrzeć głodnym

Opublikowano:
Autor:

Żeby nie umrzeć głodnym - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Historia

(materiał pochodzi z Gazety Krotoszyńskiej, nr 18 / 2007r.)

 

 

Tadusz Bosak, zdunowianin, przeżył sześć lat na Syberii, w 60-stopniowym mrozie i trwającej dziewięć miesięcy zimie, staczając codziennie walkę o życie i kawałek chleba. Jedyną trapiącą go wówczas myślą, było przetrwanie tego koszmaru. Największym marzeniem, móc najeść się do syta.

 

Pierwsze wojenne wspomnienia Tadeusza Bosaka związane są ze wschodnimi krańcami Polski, z miejscowością Szawary. Jego ojciec i wuj, żołnierze I wojny światowej, otrzymali kolonie i osiedlili się na wschodzie.

– Pamiętam przejście wojsk niemieckich, kiedy napadli na Polskę. U nas, niedaleko, była główna trasa, którą Niemcy jechali na wschód, na Lwów. My, takie „łebki”, „lataliśmy” patrzeć, jak Niemcy jadą – wspomina widziane ufnymi oczyma dziecka obrazy.

Sceny przerażające, będące jednak niczym w porównaniu z tym, co nastąpić miało już wkrótce. 17 września Rosja napadła na Polskę.

– Każdy się bał wyjść, gorzej się bał tych diabłów niż Niemców. Jak już Ruscy przyszli, to tata poszedł do roboty, bo szukali robotników. Płacili nawet, ruskimi, ale na nic się nam to nie przydało. W międzyczasie zrobili spis ludności, szczególnie tych kolonistów, którzy byli piłsudczykami czy hallerczykami – wraca pamięcią Tadeusz Bosak. Mieszkańcy Szawar nie musieli długo czekać na datę, która naznaczyła całe ich późniejsze życie.

 

10 lutego 1940

– Wywieziono nas pierwszym transportem, 10 lutego. Zima wtenczas była niesamowita, śniegi straszne. Wstaliśmy rano, patrzymy, co się dzieje? Co kilka metrów stoi Ruski. Po sąsiadach się rozjechali, wszystkich załadowali na sanie i wywożą. W międzyczasie do nas przyjechał jeden z tych, co jeździli saniami po ludzi i prosił, żeby mu śniadanie dać. Mówił, że nie wie, co jest, że będą Ukraińców wywozić. Okazało się, że nie Ukraińców, tylko Polaków. W końcu i po nas przyjechali. Było ich czterech, sołdatów ruskich. Jeden był naprawdę uczciwy. Pomagał nam pakować, kazał dwa worki prosa nasypać, hreczki pomagał ładować. Załadowaliśmy to na sanie, a drugi powywalał wszystko, to była taka gadzina sowiecka. Zawieźli nas potem do szkoły i załadowali jak śledzie w beczce. Pod wieczór, dopiero, jak zorganizowali większą ilość sań, zawieźli wszystkich do pociągu, do Rawy Ruskiej – opowiada, ośmioletni wówczas, Tadeusz.

Opuszczaniu domostw towarzyszył płacz, lament i ogromny strach. Nikt jednak nie przypuszczał w jak strasznych i nieludzkich warunkach przyjdzie im spędzić tę najdłuższą w życiu drogę. Bydlęcymi, zamkniętymi wagonami jechali dzień i noc nie wiedząc dokąd. Cierpiąc potworny głód i zimno czekali końca podróży, która była dopiero początkiem ukrytego w syberyjskiej tajdze koszmaru.

– Wyjechaliśmy w lutym, a dopiero pod koniec marca byliśmy na miejscu. Wszystkich nas, oprócz taty, spakowali do jednego wagonu. Tata został z bagażem w drugim. Po trzech dniach, gdy byliśmy już we Lwowie, Ruscy pozwolili i przeprowadziliśmy się. Jak otworzyli drzwi, ludzie łapali do czego mogli śnieg, żeby jakaś woda była. Od czasu do czasu szło czterech z wagonu i przynosili chleb i zupę. Nigdzie nie wypuszczali, tylko pod wagon.

Mały czy stary każdy tam szedł się załatwiać. Na jednym z nielicznych postojów młodszy brat Tadeusz Bosaka „poszedł pod pociąg”, nadjeżdżający parowóz uderzył w wagony i chłopcu zmiażdżyło nogę. Został tam, a reszta rodziny pojechała dalej. Dojechali wreszcie do Omska, skąd dalej samochodami zawieziono ich do Tary, a następnie saniami do Kuznecowej.

 

Barak numer 17

Kuznecowa – Barak numer 17 dziesięć wiorst od Kuzniecowej. Pełno ludzi, ciasnota, wszy i pluskwy nas zjadały, a komary... Zaraz jak nas wywieźli do baraku, zmarł brat, po niedługim czasie siostra. Ciężką śmierć miała, chyba trzy dni się męczyła – wspomina Tadeusz Bosak.

Na szczęście odnalazł się jego okaleczony przez pociąg brat. Przywiózł go do rodziny jeden z rosyjskich sołdatów.

Pracowali wszyscy, bez względu na wiek, od świtu do wieczora. Dzieci zbierały drewno na opał, jagody, grzyby. Dorośli pracowali przy wyrębie lasu i spławianiu drewna w dół rzeki. Pilnujący zesłańców sowieci nie widzieli w nich ludzi, bili, kopali, tłukli, nie było mowy o jakimkolwiek sprzeciwie.

– Jak było do – 40 stopni, gnali do lasu, jak było poniżej, to już do lasu nie gnali. Na wiosnę, jak śniegi stopniały, budowali wioskę, ścinali drzewa, stawiali domy i obkładali mchem. Dom podzielony był ścianą na pół, dwa wejścia i dwie rodziny. Było luźniej niż w baraku.

Chleba dawali początkowo 2 kg na dzień dla tych, co pracowali. Ci, co nie pracowali, nie mieli nic. Potem to „zrównali”, ci, co pracowali, dostali 80 dag, a ci, co nie pracowali, 20. W 1942 roku wylała rzeka Irtysz i zatopiła wszystko.

– Ciężko było, przede wszystkim głód. Jak woda opadła wróciliśmy z powrotem do domów. Tam wszystko pozalewane, aż śmierdziało. Woda długo stała, bo to nizina. Ludzie zaczęli strasznie chorować na czerwonkę i malarię, umierać jeden za drugim.

 

Żeby nie umrzeć głodnym

Insekty, pasożyty, nieustanny brak dostępu do wody i jakichkolwiek środków czystości, były dla zesłańców wielkim utrapieniem. Do tego dochodził jeszcze kilkudziesięciostopniowy mróz, przeszywający wychudzonych i zmęczonych pracą ponad siły ludzi. Brakowało ubrań, zdobycie butów było niebywałym szczęściem. – Nie było się w co ubrać, człowiek latami był bez koszuli, miał kufajczynę na sobie i spodnie kufajkowe. Nieraz coś Ruskie dali. Czyhająca nieustannie na człowieka śmierć, odchodzący z głodu, przemarznięcia lub przepracowania najbliżsi, to obraz, którego żaden zesłaniec nie wymaże z pamięci. Ale najbardziej uciążliwy był głód. Każdy owładnięty był tylko jedną myślą: coś zdobyć, coś zjeść. Kolejny dzień był walką o przetrwanie, chwilą wyrwaną śmierci. Podkradali owies koniom robotników leśnych, jedli pestki kiedrów. Najgorzej było zimą.

– Jak przyszła wiosna, to ziemniak był już zmarznięty, zwiędnięty, ale człowiek nie wyrzucił tego. Każdy patrzył tylko, jakie zielsko rośnie. Brzozę się ścinało, korę się odzierało i miazgę ssało. Jeszcze wcześniej, to się dziurę robiło i sok z tej brzozy. Człowiek nieraz tylko tego się napił. Niczego nie pragnąłem. Przed śmiercią chciałem się najeść do syta, żeby głodnym nie umrzeć – wyznaje Tadeusz Bosak.

 

Śmierć mamy i babci

– Jak Anders organizował armię, dali nam „wolność”, nie byliśmy bici i kopani. Mogliśmy się po-ruszać, gdzie kto mógł i chciał. Wcześniej nigdzie, ani kroku, tylko do pracy i z powrotem. Przyszła zima, mama z tydzień chorowała. Już był szpital, jakoś można było się dostać i tato mamę miał odwieźć, nad ranem miał wyjechać. Mama rana nie doczekała. Zaraz na drugi dzień, budzę się rano, a z babcią na pryczy spałem, a babcia zimna i sztywna. Tato porobił trumny, takie korytka. Parę dni były w domu. Później wrzucili je na sanie i pojechali. Gdzie? Nie wiadomo. Kto miał pochować, jak mróz do 50 stopni. Grobu tam nikt nie wykopał, nie było możliwości, ziemia na dwa metry zamarzała.

Do zesłanych Polaków nie docierały żadne wiadomości z kraju. Chcąc wrócić do ojczyzny, musieli wyruszyć w pieszą podróż. – Tato zrobił sanki dla okaleczonego brata i wyszliśmy stamtąd. Chodziło się po domach, prosiło się, ktoś dał kawałeczek placuszka czy kartofelka. Jak człowiek coś uprosił, to zjadł. Szliśmy aż stajały śniegi i dalej nie szło sanek ciągnąć. Posuwaliśmy się w kierunku Omska. Kolejnym, bardzo długim przystankiem w wędrówce do kraju był sowchoz w Szarapowej.

– Mieszkaliśmy w sowchozie, u Ruskich, nazywali się Maksymow, pochodzili z Ukrainy. Było tam bardzo biednie. Kto robił, dostał pół kilograma chleba na dzień. Ten chleb był jak czekolada, taki czarny, najczęściej z owsa. Człowiek miał nieraz gardło pokaleczone od łusek. Tadeusz Bosak z wdzięcznością i rozrzewnieniem wspomina dobroć napotkanych w czasie wędrówki Rosjan. Choć sami byli bardzo biedni i również staczali codzienną walkę z zabójczym klimatem, dzielili się czym tylko mogli, pomagali przetrwać tułaczom. – Oni są naprawdę dobrzy – zapewnia były zesłaniec.

Transporty Polaków do kraju odbywały się znacznie wcześniej, jednak rodzina Bosaków nic o tym nie wiedziała. Na zsyłkę wyjechali pierwszym transportem, wrócili jednym z ostatnich, w 1946 roku. I tym razem w bydlęcych wagonach, ale już nie zamkniętych, z radością w sercu, jako wolni ludzie, pełni ufności w to, że skoro przeżyli zsyłkę, nic już ich nie zniszczy.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE